Archiwum | Styczeń, 2015

SZUKAM ADRESATA

30 Sty

Doświadczenia czytelnicze z czasów licealnych przekonały mnie, że dobrze jest, kiedy książka zaliczana do literatury pięknej oprócz samego dzieła zawiera obudowujące ją teksty – przedmowę i posłowie. Te bowiem mogą się stać dla nas nieocenionym źródłem wiedzy o twórcy i jego epoce oraz tego, „co autor miał na myśli”. Jakże to ułatwiało pisanie wypracowań, przy których wtedy jeszcze nie mogliśmy wykorzystywać techniki „kopuj- wklej”, ale potrafiliśmy przepisywać stamtąd całe fragmenty, znajdując dla nich jedynie sformułowania bliskoznaczne. O ileż to łagodziło nasze pretensje do klasyków za ich zawile wyłożone przesłania, których jasnej interpretacji wymagała polonistka.

Kiedy to się zmieniło? Nie, nie moje nastawienie, lecz zasada, że wstępy przysługują tylko twórcom przynależnym do historii literatury, a jeżeli współczesnym to też najbardziej uznanym i już najczęściej w momencie sumowania dokonań. Tymczasem dzisiaj pojawiają się one również w premierowych pozycjach i to książkach autorów, którzy dopiero walczą o jakiekolwiek miejsce na arenie literackiej.

I kto jest motorem tej zmiany – sami autorzy czy wydawcy? Z własnej perspektywy mogę odpowiedzieć, że to Oni wprowadzili tę manierę. Mój najnowszy tomik miał mieć zwyczajny blurb, a więc tekst, który się zazwyczaj umieszcza na tylnej stronie okładki. A co zobaczyłam odbierając go z rąk wydawcy? Tekst dr Jarosława Wacha w „Dobieranym” znalazł się przed wierszami, czyli występuje w roli przedmowy. Skąd ta decyzja? Mam nadzieję, że tylko z opacznie pojętej próby podniesienia rangi tego produktu poprzez wewnętrzną organizację książki, która przysługuje tylko najwybitniejszym autorom.

Jednak po tym przykładzie mam następny, który całkiem znosi poprzednią tezę. Otóż ostatnio dostałam tomik, a właściwie jego drugie – poszerzone – wydanie, w którym autor zdecydował się poprzedzić swoje utwory tekstem „od autora”. To znacznie skromniejszy szyld niż przedmowa, tym niemniej zastanowił mnie cel jego niektórych partii. Pisarz w felietonowej formie stwierdza między innymi” „Natomiast trudno serio traktować nawiedzone poetessy (bez względu na płeć), wyrokujące w telewizji, radiu i prasie, których niedostatki oczytania wyłowi każdy inteligentny słuchacz i widz. Te „krytyczki” po parę razy w miesiącu uwielbiają bezgranicznie wielbić dziesięciu pisarzy, na ogół bardzo znanych, uklepanych, odpuszczając przestrzeń za oknem studia. Wierząc im można by mniemać, że w Polsce żyje tylko owych dziesięciu, tymczasem w czterystutysięcznym Lublinie łapie za pióro przynajmniej setka. Że to nawóz? Nie szkodzi, z tej setki da się wybrać pięć interesujących nazwisk – słyszał o nich kto? Kapłanki mają swój ołtarzyk, na nim palą kadzidełka…”

Zgadzając się z wieloma spostrzeżeniami, nie potrafię sobie odpowiedzieć, czemu ten tekst – i to zamieszczony w kontekście własnych utworów – ma służyć. Czyżby jego Autor wierzył, że recenzenci idący po najmniejszej linii oporu, nagle się zawstydzą i zmienią postępowanie? A może pisarze, którymi krytyka niedostatecznie się interesuje, zyskają na samopoczuciu, bo to wszystko przez literacką klikę?

Co On miał na myśli? Gdzie szukać odpowiedzi?

Reklama

NA WSZELKI WYPADEK

22 Sty

Do tej pory wystarczało, żebym się przeszła Krakowskim Przedmieściem od Ogrodu Saskiego do Hotelu Europa, albo w odwrotnym kierunku, by rozedrgały się wrażliwe struny moich nerwów. Te zaś w nieznośnej interferencji nie pozwoliły mi przez jakąś chwilę zajmować się sprawami, które mnie tam wyciągnęły, pogrążając mnie w autorefleksji i samoocenie. A ta nie wypada zazwyczaj na moją korzyść, bo cokolwiek zrobię, z tego mogę być niezadowolona.

Tak, słusznie się Państwo domyślają – chodzi o żebrzących i …pana z gazetkami na cele charytatywne. Dam tylko jednemu, mam Gombrowiczowki problem z odwracaniem żuków. Dam wszystkim, to na końcu tego szlaku powinnam usiąść z wyciągniętą ręką. Nie mówiąc o tym, że każdy datek uczyni ze mnie osobę podatną na manipulację, która na dodatek nie wie, co o „wyłudzeniach ulicznych” sądzą specjaliści od tego problemu. Jeżeli natomiast przypomnę sobie, a impulsem może stać się mijany właśnie kościół, że katolicy wśród religijnych nakazów mają składanie jałmużny, to powinnam dać świadectwo własnej dobroczynności. W przeciwnym bowiem razie, jako człowiek przynależny do tej tradycji, wiem, że to się Bogu nie podoba. Przed Nim chyba nie będę się mogła zasłonić opiniami psychologów społecznych i rozpoznaniami służb porządkowych, które powodowały moimi czynami.

Jakby tych dylematów było mało, ostatnio taką centralną ulicą zrobił się także FB. O żadne pieniądze mnie wprawdzie nikt nie prosi, a zadawala się jednym kliknięciem, ale jest tego coraz więcej. I, niestety, zaczyna mnie wprawiać w podobną konsternację. Stronom, które znam, i ideom, które popieram daję „lajka” bez zastanowienia, ale przychodzi tego tak dużo, że ciągle powinnam się wczytywać w całkiem nowe dla mnie rzeczy, a na to nie mam czasu. Jednak kiedy pozostałe kasuję, mam pewne wątpliwości, czy czemuś wartościowemu właśnie nie odmówiłam swojego drobnego wsparcia.

Sama jeszcze nie rozesłałam propozycji polubienia mojej strony, ale kto wie… Jeżeli do Państwa trafi, pamiętajcie, proszę, że wiem, na co Was narażam i mam nadzieję, że to nas zbliża. Może ten rewanż przyniesie mi ulgę.

REMIS

13 Sty

Sportowym obyczajem ogłaszam wynik, jakby się odbyły jakieś zawody. A przecież nie mam na myśli żadnej oficjalnej konkurencji, tylko rywalizację, którą, jak świat światem, młodzi podejmowali ze starymi. Płaszczyzn tych zmagań zawsze było bez liku i istniało mnóstwo kryteriów oceny. Tymczasem ograniczę się do jednego – posługiwania się językami obcymi.

Po zmianach ustrojowych znajomość podstaw angielskiego stała się niemal powszechna, a otwarte wówczas drzwi na świat uczyniły z tej sprawności atut najczęściej młodych osób. Poza oczywistymi korzyściami czerpali z tego faktu i inne profity. Ileż to bowiem razy mieli moment satysfakcji, przyłapując rodziców, dziadków, nauczycieli na błędnej wymowie obcego – ale już moszczącego sobie miejsce w naszym języku – słowa. Mówiąc „level” czuli, jak ich ten wyraz wynosi nad „wcześniej urodzonych”, którzy potencjał umysłowy albo stopień opanowania umiejętności nazywali „poziomem”. Nad tych, którzy „łapią autobus”, kiedy oni go już „biorą”. Ci zaś byli dumni z językowego obycia swoich dzieci, wnuków i uczniów, choć przez moment mieli je za przemądrzałość i czuli się nim wkurzeni.

Przyszła kryska na matyska. Na antenie radiowej młody redaktor podaje tytuł płyty, który w zapisie musi wyglądać tak: „Hic et nunc”. Zaczerpnięte z łaciny sformułowanie znaczy „tutaj i teraz” i służy podkreślaniu ścisłego związku jakiejś sytuacji z otaczającą rzeczywistością. I jak on to wymawia? Ni mniej, ni więcej tylko: „hik et nank”.

Może i jest remis, ale satysfakcji nie ma.

BĘDĘ MODNA

5 Sty

Z początkiem każdego roku mamy zwyczaj robienia postanowień. Najczęściej są to obietnice poważniejszego kalibru, więc troska o ich dotrzymanie zatruwa nam kawał czasu, dopóki nie skapitulujemy w oczekiwaniu na nową cezurę. Nauczona tym przykładem zdecydowałam się w pierwszym dniu 2015 roku wyznaczyć sobie cel realny – będę modna, ale tylko przez kilka minut. Zaraz wszystko opowiem.

Gasły ostatnie race na niebie, a ja jeszcze stałam przy oknie. W mroku majaczył stary pejzaż, ale ja już byłam modna. Widziałam w nim zupełnie coś innego. Całkiem blisko mnie parking dedykowany posiadaczom samochodów, dalej górka dedykowana saneczkarzom, na samym horyzoncie szpital dedykowany chorym. Na lewo placyk dedykowany gołębiom, które tutaj wolno dokarmiać. Na prawo fryzjer damski dedykowany, jak sama nazwa wskazuje, kobietom….

I co? Udało się.
Może więc weźmiecie ze mnie przykład. Tylko proszę, omijajcie to językowe wynaturzenie.

%d blogerów lubi to: