Doświadczenia czytelnicze z czasów licealnych przekonały mnie, że dobrze jest, kiedy książka zaliczana do literatury pięknej oprócz samego dzieła zawiera obudowujące ją teksty – przedmowę i posłowie. Te bowiem mogą się stać dla nas nieocenionym źródłem wiedzy o twórcy i jego epoce oraz tego, „co autor miał na myśli”. Jakże to ułatwiało pisanie wypracowań, przy których wtedy jeszcze nie mogliśmy wykorzystywać techniki „kopuj- wklej”, ale potrafiliśmy przepisywać stamtąd całe fragmenty, znajdując dla nich jedynie sformułowania bliskoznaczne. O ileż to łagodziło nasze pretensje do klasyków za ich zawile wyłożone przesłania, których jasnej interpretacji wymagała polonistka.
Kiedy to się zmieniło? Nie, nie moje nastawienie, lecz zasada, że wstępy przysługują tylko twórcom przynależnym do historii literatury, a jeżeli współczesnym to też najbardziej uznanym i już najczęściej w momencie sumowania dokonań. Tymczasem dzisiaj pojawiają się one również w premierowych pozycjach i to książkach autorów, którzy dopiero walczą o jakiekolwiek miejsce na arenie literackiej.
I kto jest motorem tej zmiany – sami autorzy czy wydawcy? Z własnej perspektywy mogę odpowiedzieć, że to Oni wprowadzili tę manierę. Mój najnowszy tomik miał mieć zwyczajny blurb, a więc tekst, który się zazwyczaj umieszcza na tylnej stronie okładki. A co zobaczyłam odbierając go z rąk wydawcy? Tekst dr Jarosława Wacha w „Dobieranym” znalazł się przed wierszami, czyli występuje w roli przedmowy. Skąd ta decyzja? Mam nadzieję, że tylko z opacznie pojętej próby podniesienia rangi tego produktu poprzez wewnętrzną organizację książki, która przysługuje tylko najwybitniejszym autorom.
Jednak po tym przykładzie mam następny, który całkiem znosi poprzednią tezę. Otóż ostatnio dostałam tomik, a właściwie jego drugie – poszerzone – wydanie, w którym autor zdecydował się poprzedzić swoje utwory tekstem „od autora”. To znacznie skromniejszy szyld niż przedmowa, tym niemniej zastanowił mnie cel jego niektórych partii. Pisarz w felietonowej formie stwierdza między innymi” „Natomiast trudno serio traktować nawiedzone poetessy (bez względu na płeć), wyrokujące w telewizji, radiu i prasie, których niedostatki oczytania wyłowi każdy inteligentny słuchacz i widz. Te „krytyczki” po parę razy w miesiącu uwielbiają bezgranicznie wielbić dziesięciu pisarzy, na ogół bardzo znanych, uklepanych, odpuszczając przestrzeń za oknem studia. Wierząc im można by mniemać, że w Polsce żyje tylko owych dziesięciu, tymczasem w czterystutysięcznym Lublinie łapie za pióro przynajmniej setka. Że to nawóz? Nie szkodzi, z tej setki da się wybrać pięć interesujących nazwisk – słyszał o nich kto? Kapłanki mają swój ołtarzyk, na nim palą kadzidełka…”
Zgadzając się z wieloma spostrzeżeniami, nie potrafię sobie odpowiedzieć, czemu ten tekst – i to zamieszczony w kontekście własnych utworów – ma służyć. Czyżby jego Autor wierzył, że recenzenci idący po najmniejszej linii oporu, nagle się zawstydzą i zmienią postępowanie? A może pisarze, którymi krytyka niedostatecznie się interesuje, zyskają na samopoczuciu, bo to wszystko przez literacką klikę?
Co On miał na myśli? Gdzie szukać odpowiedzi?