Tak, recenzent, nie cenzor, bo cenzor zakazuje. Jest władny powstrzymać ujawnienie się treści albo położyć bariery tylko jej pewnym formom. Recenzent to ktoś pozbawiony tej siły sprawczej, więc musi poprzestać na samej ocenie, która dopiero innych skłania do podjęcia decyzji.
Kiedy przychodzi nam publicznie zabrać głos, choćby się ta publiczność składała z jednej osoby, i tak staramy się wypaść jak najlepiej. Co się jednak kryje pod tym wyzwaniem? Słowa z naszych ust mają płynąć gładko. Mamy wyrażać siebie, zważając wszakże na różnice w poglądach odbiorcy, które z naszej autentyczności łatwo mogą uczynić powód jego niechęci do nas. Żeby zaznaczyć swoją indywidualność powinniśmy się posługiwać charakterystycznym dla siebie językiem, nie zapominając przy tym o użyciu stylistyki, która zrobi wrażenie na słuchającym. A tu do ust się ciśnie na dodatek tyle obcych terminów – z łaciny, angielskiego, różnych subkultur. Jak podołać tak trudnemu zadaniu, nie popadając, że się tak brzydko wyrażę, w aberrację.
Jak się wydaje, nie pozostało nic poza krytycznym dystansem wobec słów. Chwilowo jeszcze nie wnoszą skarg o pomówienie.