Archiwum | Kwiecień, 2016

ROMANS KOGOŚ ZNAJOMEGO

19 Kwi

Podczas promocji swojej  najnowszej książki  Grzegorz Filip powiedział, że „Miłości pod koniec świata” to romans, który od dawna miał ochotę napisać. Zabrzmiało to tak,  jakby oświadczył, że zamierza zostać drugim Wiśniewskim – tym od „Samotności w sieci”. Jak zapowiedź ofensywy na rynek, bo to właśnie romans ma jeszcze jakąś szansę wśród czytelników, a właściwie czytelniczek, bo w Polsce tylko kobiety cokolwiek czytają.(Wiem: nie ma reguł bez wyjątków).To one czekają na coraz to nowe historie romantycznych miłości, które – mino licznych przeszkód – kończą się ”hepiendem” .

 

I już po kilku stronach wiedziałam, co dzieli tę książkę od  propozycji przychodzących na myśl pod pojemnym hasłem: romans.Gdzie tam, parę stron. Już sam tytuł mi wystarczył. Toż ta „Miłość pod koniec świata” ironicznie przegląda się w banalnej frazie, która  jak ulał pasuje do tego typu literatury. Zaraz się słyszy pod „koniec lata”, a to przecież znakomita sytuacja, by w niej osadzić dwoje ludzi płci obojga. Kończy się lato, urlop, wakacje, trzeba się rozjechać do domów i już się wiąże fabuła pełna budzących napięcie zwrotów. A tu „pod koniec świata”. Sentymentalny klimat ustępuje miejsca groźniejszemu nastrojowi. Czy jest on wykreowany dla zmylenia czytelnika, czy też potwierdza się w powieści, zostawię do rozstrzygnięcia tym, którzy sięgną po powieść.

 

To ważne, jednak zasadniczą cechą utworu Filipa jest jego język – plastyczny i precyzyjny. Równocześnie naturalny i elegancki w nieco staroświeckim stylu, co mam za najwyższą pochwałę. Czytając nie czujemy obcości kodu, a zarazem mamy wrażenie, że pisarz proponuje nam – podwyższoną wobec standardów tego gatunku  – normę. Bogactwo leksykalne w połączeniu ze swoistym rytmem tej prozy daje bardzo satysfakcjonującą lekturę.

Sięgnijcie po nią, a nie będziecie zawiedzeni

Reklama

ZAKORZENIENIE

9 Kwi

Siedzę nad swoimi tomikami i usiłuję wybrać kilka wierszy do przekładu. Pierwszy odruch każe mi sięgnąć po te chwalone w recenzjach i już po chwili trafiam na przeszkody. Na przykład taki maleńki:

SKĄD POCHODZI MOJA RADOŚĆ?

z nieba

nad żółtą rzeką rzepaku

Przecież zestawienie wyrazów, które weszło jako przykład aliteracji we współczesnej poezji polskiej do „Słownika terminów literackich” pod red. L. Solskiego, może nie wytrzymać próby obcego języka pod względem brzmieniowym A przecież zabawa dźwiękiem jest tutaj także źródłem radości, więc nie powinna przepaść.

Inne problemy stwarza wiersz:

DZIŚ DO CIEBIE PRZYJŚĆ NIE MOGĘ

partyzantka
w lesie stałych związków

czas zmienić formację

do domu wrócimy
w piecu napalimy
nakarmimy psa

Co może dać czytelnikowi ten krótki komunikat, kiedy nie zna on wielu kontekstów. Nie ma pojęcia o istnieniu piosenki partyzanckiej „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” (znanej także pod tytułem „Kołysanki leśnej”) niepewnego autorstwa – ani w zakresie słów, ani melodii, choć najczęściej przypisywanej Stanisławowi Magierskiemu, Bronisławowi Królowi i Krystynie Krahelskiej. Piosenki, która powstała na przełomie 1942 i 43 roku dla członków ruchu oporu, a pierwszy raz została wykonana podczas konspiracyjnego zebrania Armii Krajowej we Lwowie.

W latach sześćdziesiątych utwór ”Dziś do ciebie przyjść nie mogę” został
spopularyzowany dzięki przedstawieniu teatralnemu, któremu dał mu tytuł. Śpiewogrę sprowadzono także do lubelskiego Teatru im. J. Osterwy, gdzie miała rekordową ilość wystawień, bo masowo bywali na niej uczniowie różnego stopnia szkół jako publiczność zorganizowana. I ja byłam w tłumie ponad stu tysięcy widzów, zaliczając pobyt w teatrze ze sporą przyjemnością –głównie związaną ze zbiorowym wyjazdem poza własne opłotki, ale pewnych wzruszeń patriotycznych nie będę się wypierać. Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, jak tendencyjną wymowę miało to widowisko, a także to, że kiedy przedstawienie święciło triumfy, autor jego motywu przewodniego oraz jego żona byli ludźmi po odbyciu wyroków za służbę w niewłaściwym wojsku, którego „za wczesnej komuny” nie wymawiało się głośno, a uczestnictwo w nim i potem nie mogło być powodem do oficjalnej dumy.

Kolejne źródło odniesień to serial telewizyjny z drugiej połowy lat sześćdziesiątych „Czterej pancerni i pies”. Z najwyższą niecierpliwością czekało się na każdy odcinek przygód załogi Rudego, która dzielna parła na Berlin. Janek był tak popularny, że jego zdjęciem były wyklejane tyły kieszonkowych lusterek. Szarik ząś sprawił, że owczarek alzacki stał się niezwykle popularną rasą. Ponadto podzielił się swym imieniem z setkami, jak nie tysiącami, psów. Ale w tzw. nowych czasach zaczęto zwracać uwagę, że produkcja ta bardzo fałszuje historię, żeby koniunkturalnie wyeksponować rolę Armii Radzieckiej w wyzwalaniu Polski.

Czołówce kolejnych odcinków towarzyszyła piosenka ze słowami Agnieszki Osieckiej „Deszcze niespokojne” właśnie z refrenem „do domu wrócimy..” . Wprawdzie autorka dodała tylko niewinną cząstkę do zakłamanego dzieła, ale to też zaczęto podnosić jako pewien dysonans, bo przecież „tekściarka” wydawała się krytycznie nastawiona wobec realiów politycznych. Grała na dwie strony czy też została tylko wmanewrowana – to były popularne dylematy w latach dziewięćdziesiątych, kiedy pisałam ten wiersz.
Po cóż ta cała wiedza przy utworze komentującym w niebezpośredni sposób zjawisko podwójnego życia ? Po to, by zamieszczone w wierszu sygnały mogły wywołać w czytelniku wrażenie kumulacji świadomego fałszu i nieświadomych przekłamań – tu z zakresu sfery społeczno-politycznej, by ten mógł się udzielić spojrzeniu na autentyzm relacji w plątaninie związków osobistych.

Toteż obcy tłumacz ma niewielkie szanse znaleźć przekonujący ekwiwalent słowny. Muszę szukać dalej.

%d blogerów lubi to: