Archiwum | Luty, 2015

LITERACI DO …..!

24 Lu

Z najwyższej półki, jak to się mówi, były te marzenia. Zapragnęliśmy bowiem dostępu do rynku. No, nie do całego, a zaledwie do jego maleńkiego wycinka, czyli jednej półki w księgarni „Szklarnia”, mieszczącej się w pięknie wyremontowanym budynku Centrum Kultury. Miejsce położone na przecięciu szlaków, którymi wędrują miłośnicy teatru, kina, muzyki, tańca, literatury, sztuk plastycznych i wszystkich przeze mnie pominiętych, wydawało się stworzone dla naszych książek. Kalkulacja była pozaekonomiczna: jeżeli nawet ich nikt nie kupi, to może weźmie chociaż do rąk, przekartkuje, przeczyta parę linijek, obejrzy okładkę, zapamięta nazwisko autora. Zawsze to już coś.

Z najwyższej półki, jak to się czasem udaje, było też pośrednictwo w przezwyciężeniu bariery interesów, o które poprosiliśmy wiedząc, że sam księgarz nie będzie chętny dawać miejsca książkom, których nie dostarczył mu hurtownik. Naszym sprzymierzeńcem został Prezydent Miasta Lublin, który z okazji planowanych na 2017 rok obchodów 700-lecia Lublina już teraz odbywał konsultację z artystami. Zyskaliśmy Jego przychylność dla inicjatywy i obietnicę pilotowania jej przez Panią vice-Prezydent, a po pewnym czasie sygnał, że nasz postulat jest pozytywnie załatwiony. Wówczas pierwsi z nas ponieśli do „Szklarni” po dwa egzemplarze swoich książek wydanych nie wcześniej niż w 2000 roku, jak sugerowano we wstępnych ustaleniach.

Od tej chwili, a była to późna jesień minionego roku, zaglądałam wielokrotnie, żeby zobaczyć, jak się w tym zacnym miejscu prezentują moje tomiki. Jednak mijały tygodnie i miesiące, a ich tam ciągle nie było. Dotyczyło to zresztą wszystkich innych, którzy na „lubelską półkę” przynieśli owoc swoich twórczych dokonań. Wreszcie na którymś z zebrań SPP wróciliśmy do tej kwestii. Prezes podjął się sprawę wyjaśnić. Poszedł do „Szklarni” i wtedy okazało się, że półka będzie, kiedy książki przyniosą wszyscy (?) autorzy.

Inicjatywa dotyczyła członków obydwu związków twórczych i została rozpropagowana e- mailowo. Początek miała w maju 2014 roku i do dzisiaj nie dała żadnego efektu. Jej niepowodzenie nasuwa przykry wniosek, że środowisko literackie Lublina jest bardziej podzielone, niż mogło się wydawać. Rozpada się bowiem nie tylko na przynależących do ZLP i SPP, ale także na autorów, którzy chcą, aby ich książki dostąpiły księgarskiego zaszczytu i tych, którym jest on najzupełniej obojętny.

Być może jednak ta interpretacja „klęski regałowej” jest błędna i sprostować ją może jedynie akcja pod hasłem „sprawdzam”. A ta się uda tylko wtedy, kiedy wszyscy zaniosą tam to, co mają do zaoferowania.

FREELANCER

10 Lu

Co za urocze słowo. Wymawiam je sobie dla przyjemności płynącej z samego dźwięku. Jakąż energię dają mu te dwa „r”. Język drga jak wiatraczek wentylatora i serwuje nam ożywczy powiew długiego „i” oraz łagodne tchnienie „lanc”. Wystarczy sobie tylko wyobrazić upalny dzień. O, jak miło. Zresztą w warunkach zimowych jego brzmienie też da się osadzić. Strumień powietrza będzie wtedy przypominał dmuchanie w rozżarzone węgle, żeby w kominku szybciej się pojawiły wesołe płomyki.

(Ostrożnie! Za dużo o pogodzie. To może sugerować, że brak ci tematu.)

Co za niespójne słowo. Wystarczy, że mu się przyjrzymy przez pryzmat etymologii traktowanej z przymrużeniem oka i sięgając do jej naiwnej wersji. A czyż nie taka najchętniej zagnieżdża się w umysłach? „Free” mówi o wolności, którą kochamy pod każdą postacią – tak w „freedom” , jak i uzyskaniu czegoś „free”. Ale już druga jego cząstka wydaje się mieć związek z młodzieżowo brzmiącym „lans’ lub bardziej oficjalnym „lansowanie”, a to otacza wyraz specyficzną aurą. Już przed oczami wyobraźni staje osoba próżna, która tylko marzy, żeby zostać celebrytą. I dobrze zapowiadający się termin, nagle traci.

( W porządku. Chyba dobrze buduję napięcie. Tylko czekać, aż zacznę sypać nazwiskami)

Co za bałamutne słowo. Na pozór wiąże się z wyborem drogi życiowej wolnej od przymusów, na której w miejsce żmudnego samodoskonalenia promuje się krzykliwą reklamę, a z cech –nie skromność, a tupet.

(Bez rozpędzania się w tym kierunku. Nie jest w moim interesie uchodzić za egzaltowaną.Trzeba dać dowód posiadanej wiedzy)

Termin „freelancer” zawdzięczamy Walterowi Scottowi, który użył go dla określenia najemnego wojownika w średniowieczu. Użyta w nim cząstka „lance” pochodziła od rodzaju ówczesnej broni – lancy. Słowo, które angielski pisarz stworzył na początku XIX wieku, u nas zrobiło karierę dopiero w ciągu ostatnich lat i oznacza osobę pracującą bez etatu. Wcześniej mówiło się o niej „wolny strzelec”, ale obca terminologia szybko wyparła rodzimą.

(Chyba już czas najwyższy przejść do konkluzji, bo wyjdę na kogoś nękanego belferskim przymusem)

Tak czy siak nazwiemy osobę specjalizującą się w danej dziedzinie i pracującą na zlecenie, to ważne, żeby sobie uświadomić, jaki ciężar ma dla niego noszona broń. Ile trzeba włożyć siły, żeby temu zadaniu sprostać? Niby drzewce z natury są lekkie, groty raczej wąskie i proporczyki krojone w wysmukłe trójkąty, to posługiwanie się nimi przez lata wymaga dużej krzepy, a i odporności psychicznej.

(Zamiast mówić o wszystkich, lepiej powiedzieć coś o sobie. To bardziej przekonuje.)

Wiem, bo „sztukę robienia lancą” uprawiam od dawna, pisując o teatrze z tej właśnie pozycji.