Archiwum | Marzec, 2014

MOJA UTOPIA

25 Mar

Wiosna. Wszystko się odradza. Pęcznieją pąki na drzewach i moje marzenia nabrały świeżych soków. Zwłaszcza to jedno – nieprzemijające –  które się z wiosną zaczyna zielenić jak symbol nadziei, latem dojrzewa w słońcu – nabierając intensywności barwy i smaku, jesienią  oddałabym za nie całe złoto opadających liści, a zimą – wszystkie diamenty sopli lodu.

Otóż marzy mi się, żeby było zupełnie inaczej niż jest. Marzy mi się powrót do przeszłości i to w jej – jak to bywa z minionymi laty – wyidealizowanej wersji. Pragnę czegoś całkiem zapomnianego. Wzdycham do restauracji salonowych obyczajów, do galanterii tych przebrzmiałych czasów, wymarłych pokoleń i klas. Będąc całym sercem demokratką,  pragnę form stosownych dla elit… Spyta ktoś – a skąd  dzisiaj czerpać wzorce?  A choćby i z salonów pieczywa i obuwia. Tam je znajdziemy, naprawdę.

Nawołuję do głębokiej reformy zachowań. Bądźmy trochę sztuczni, trochę fałszywi, przesadnie uprzejmi. W trakcie „popremierówek”, wernisaży, konferencji prasowych, wieczorów autorskich uśmiechajmy się do siebie i posyłajmy sobie leciutki skinienie głowy. Niech hałaśliwe rzucanie się sobie w objęcia i ostentacyjne poklepywanie po plecach ma ten delikatny odpowiednik zamiast niewidzącego wzroku. Uznajmy, że skoro od lat chodzimy na te same imprezy kulturalne,  deklarujemy braterstwo wspólnej sprawy, która nas tu zgromadziła. Stajemy się grupą mającą nie tylko przywilej darmowej lampki wina, ale także obdarzoną przywilejem duchowej wspólnoty, którą najprościej wyrazić zwykłym „dzień dobry”.

Oczywiście, taka znajomość nie ma się przenosić  na teren prywatny. Ze swojej strony obiecuję – nie będę wypytywała, jak dawno się rozwiedliście, ile punktów na maturze zdobyła córka, czy już spłaciliście kredyt.? Ale kiedy stoję wśród festiwalowej ciżby lub w bankietowym tłumie, chciałabym żebyśmy nie demonstrowali, jak jesteśmy sobie obcy i  będąc znanymi, nie znamy nikogo.

Marzy mi się, żeby nagle zapanowało wyczucie form subtelnych. Subtelniejszych niż  dyktuje merkantylny przymus albo zwykły snobizm.

Marzy mi się taka moc, że kiedy wypowiem treść zobowiązań przedstawiciela kultury, to on się urodzi. I będzie się już trzymał słynnej maksymy noblesse oblige

ODWOŁUJĘ

18 Mar

Tkwiłam w niesłusznym przekonaniu, że znam winnego. To te słuchawki na uszach od najmłodszych lat, z których płyną  porażające bębenki decybele – stanowiące podstawową wartość emitowanej  muzyki – pozbawiają młodych wrażliwości słuchowej na język. „Łupanie” towarzyszące im niemal bez przerwy, nie pozwala wychwycić różnicy w końcówkach wyrazów. A do tego jeszcze  rosnące przyzwyczajenie do wszelkiej „bezwysiłkowości” sprawia, że zamiast z pewnym trudem artykułować nosówkę, zastępuję się ją głoskę wargową.

Tak „słyszom”, tak „mówiom”, bo są ofiarami akustycznego okaleczenia. Byłam tego pewna, aż tu któregoś dnia  mój pogląd uległ weryfikacji. Gwałtownej i – nadspodziewanie – przykrej, albowiem przeświadczenie, że świat schodzi na psy, a wstępujące w życie pokolenia są dużo gorsze od poprzednich, jest na stałe wpisany w ludzkie myślenie. Myśmy jeszcze słyszeli subtelną muzykę słów, oni już tylko ordynarne bity. Z czym przestajesz, takim się stajesz. Tymczasem muszę się go wyrzec. Marnienie zagarnia wszystkich.  

Nie będę dłużej mnożyć tych gołosłownych tez. Otóż: usłyszałam, jak mówi Piotr Pławner. A nie tylko mówił, ale i grał. Ten wybitny polski skrzypek – solista i kameralista – znany z wykonań utworów Szymanowskiego, Wieniawskiego, Karłowicza, Prokofiewa, Lutosławskiego, Pendereckiego od wczesnego dzieciństwa  ma ucho pieszczone najsubtelniejszymi zestrojami muzycznymi, a nosówek nie szanuje.

Ależ mi przybyło zadań. Nie dość, że stoję na straży poprawnej artykulacji, to jeszcze muszę się rozejrzeć za właściwą przyczyną tego zjawiska. Cóż, będę się doskonaliła w  detektywistycznych sprawnościach . Kijem Wisły nie zwrócę, ale może chociaż powstanie  kryminał. Wszyscy marzymy o sukcesie.. 

POROZMAWIAJMY O SUKCESIE

11 Mar

Czy któryś wśród twórców nie marzy o sukcesie? Widzicie, nikt nie podniósł ręki. To teraz trzeba zapytać, co kto rozumie pod tym pojęciem. Do odpowiedzi wyrywa się wiele osób.„Co innego marzyć, a co innego liczyć”. Otóż to. Już pierwsza uwaga każe dociekać, czy ma to być rzeczowa rozmowa czy wymiana fantasmagorii. Tak. Realne odniesienie do rzeczywistości jak najbardziej wskazane. Ktoś krzyknął: „Pieniądze czy sława?” A czy to nie idzie w parze?  Aha, jeszcze ktoś prosi o uściślenie dyscypliny artystycznej, do której będziemy się odnosić. Słusznie. Proponuję, ograniczyć się do literatury, bo o problemach literatów wiem najwięcej. Czy już mogę sformułować pierwsze wnioski? Dziękuję.

Większość ludzi pióra na sukces komercyjny nie może liczyć. I kompletnie nie ma tu wpływu, czy jest się członkiem SPP , ZL, czy też się funkcjonuje poza nimi. Stworzyć coś, co zechce renomowane wydawnictwo zdarza się nielicznym. Chyba że się pisze, ale  o tym później…

Dla większości sukces rozkłada się na etapy. Najpierw wysyłamy swoje utwory do zazwyczaj  niskonakładowych i niskobudżetowych pism literackim, w których prestiżowo jest coś zamieścić bez żadnych honorariów albo w śmiesznych kwotach.

Potem staramy się o dotacje na wydanie książki, którą się zdobywa w konkursach mających wielu kandydatów, jednak  nielicznie usatysfakcjonowanych w finale.

Wreszcie oddajemy swoje dzieło do druku firmie, która wpisała sobie w zakres działalności  usługi wydawnicze.

Kiedy już książka staje się bytem materialnym, czekamy na choćby odnotowanie jej w prasie,  a może nawet recenzję.

Jeszcze  jakieś „fajna, fajna” w gronie koleżeńskim, może coś w konkursie literackim i na tym koniec.

Nasze książki nie wchodzą na rynek księgarski. Nie widać ich na wystawach. Nie można ich kupić. W bibliotekach się  pojawiają, jeżeli zaniesiemy tam część z puli egzemplarzy autorskich. Na półki rodzin i znajomych też  trafiają w formie naszych podarunków. Reszta zazwyczaj spoczywa w magazynach wydawcy niewiedzącego co z nimi zrobić, bo przecież dystrybucja to tylko obciążenie.

Tymczasem ten obraz przedstawia prawdę tylko połowiczną, są bowiem wyjątki.

Fakt, dzieli z nami los niszowego liryka. Musi czekać na wsparcie  Domu Kultury w niewielkim mieście, żeby opublikować tomik wierszy w małej oficynie, ale w innym pisarskim wcieleniu jest filarem operacji marketingowej empiku „Czytam sobie” jako autor „Baby Jagi na deskorolce” wydanej przez Egmont. Ta właśnie pozycja znalazła się wśród 10 najlepiej sprzedających się książek, co potwierdził  już drugi raz przeprowadzony ranking. A rozprowadzaniem ich zajmuje się Mac Donald s, gdzie ruch jest zapewne większy niż w którejkolwiek z centralnie położonych księgarń.

Zresztą pozycji dla dzieci ten autor ma już na koncie ze trzydzieści i od lat pojawiają się na ladach i w witrynach.

Fakt, z pełną świadomością braku finansowej gratyfikacji decyduje się  fragmenty swojej powieści dać  rzeszowskiej „Frazie”, ale przekłady publikował  też w hojnie płacącej „Europie” lub nieco skromniejszych ekonomicznie „Zeszytach Literackich”. Tłumaczenia wykorzystane przez Biuro Literackie w ramach programu „Ambasadorowie poezji” też pewnie zaowocują nie tylko pozycją translatorską. A chyba się jeszcze w Lublinie szykuje cała seria wydawnicza poetów rosyjskich, nad którymi pracuje od lat. Ale o tym wiem zbyt mało, że coś więcej ogłaszać.

Fakt, lubi zarzucać na siebie metaforyczną pelerynę. Ba, nawet zwano go tu kiedyś „księciem poetów”, ale pod nią siedzi twórca komercyjnych reklam.

Fakt, artysta wszechstronny – pisarz, bajkopisarz, poeta, dramaturg, tłumacz poezji rosyjskiej, satyryk, publicysta, komentator, aktor  –  dzieli z nami twórcze niedole, ale jako jeden z nielicznych w naszym gronie od lat  żyje z literatury

Wiecie, o kim mówię? – Właśnie. Czy ktoś chce coś dodać na temat sukcesu w literaturze?

KAPSLE I ETYKIETKI

4 Mar

W Instytucie Mikołowskim z datą 2013 roku ukazał się tomik Andrzeja Niewiadomskiego Kapsle i etykietki –  zbiór,  który podoba mi się chyba najbardziej z jego dotychczasowych. W czytaniu  sprawiło mi przyjemność to, że przez anonimową tkankę rzeczywistości przebija się w tych wierszach podmiot o zindywidualizowanym życiorysie, co wcześniej było słabo wyczuwalne. Ale nie będę się porywała na żadne omówienie tej twórczości – najzwyczajniej z braku kompetencji. Jeżeli pochwalę  w niej współistnienie tragizmu egzystencji z jego komizmem, to tylko oddam spontaniczne wrażenie.

Mnie zainteresował – z pozoru marginalny, ale dla mnie bardzo ciekawy – fakt związany ze  strategią literackiego funkcjonowania – czy krócej – drogą kariery, choć to słowo jakoś źle się kojarzy. Poeta zdecydował się bowiem na szczególną samodzielność – by nie rzec –  samotność . Wiem, każdy artysta jest samotny, ale – dodajmy – szczególnie w chwili tworzenia. Jednak później  za dziełem mogą stanąć zdobyte wcześniej instytucje. Temu poecie się to udało. Mam tu na myśli związek z Biurem Literackim – chyba najprężniejszą dziś w Polsce firmą skupiającą się na promowaniu literatury i lansowaniu pisarzy. Dostał się tam w 2001 roku tomikiem „Kruszywo” i mógł tkwić w tym zbiorowym układzie. Tymczasem zdecydował się wydawać coraz to pod innym szyldem.

Nie mam prawa interpretować motywów tego posunięcia, gdyż znam niewiele szczegółów, ani deprecjonować kogokolwiek, kto jest całe lata wierny jednemu wydawcy.  Zauważam tylko, że Andrzej Niewiadomski,  lubelski z zamieszkania, ale funkcjonujący w skali ogólnopolskiej poeta, profesor Zakładu Literatury Współczesnej Filologii Polskiej UMCS, redaktor istniejących przez dwadzieścia lat „Kresów” chyba unika dla siebie etykietek – na ile to możliwe. I chyba woli – mówiąc żartem – po planszy przesuwać się ruchem  kapsla.