Dawno nie było nic ze ścieżki rowerowej nad Zalew Zemborzycki. A przecież ciągle nią jeżdżę wsłuchana w plusk Bystrzycy o rwącym mimo suszy nurcie. Pedałuję zerkając, jak malowniczo się pieni na kolejnych stopniach. Jak między nimi rozlewa się zieloną połyskliwą taflą, która odbija korony olch.
Tylko z konieczności spoglądam na współużytkowników drogi coraz częściej kompletnie głuchych. I nie mam dla nich ani grama współczucia, jakie by wypadało żywić wobec inwalidów, ale samą wściekłość, bo to przecież niepełnosprawni na własne życzenie. Widać to na pierwszy rzut oka. Słuchawki w uszach lub na uszach. Korzystają z twardego gruntu, ale już z miejscowej fonosfery nie mają przyjemności. Pal ich sześć. Nie lubią szumu wiatru, wody i śpiewu ptaków – sprawa każdego z nich. Co innego jednak, kiedy rezygnują także z odbierania dźwięku kół poruszających się po czerwonej kostce tuż za ich plecami. Wyjeżdżają na środek ścieżki, kiedy właśnie zaczynam ich wyprzedzać. Naturalnie, mam dzwonek i mogę z niego skorzystać, ale gdyby tak wszyscy zaczęli się nim posługiwać dla zdyscyplinowania wsłuchanych w łomot modnego zespołu i wycie jakiegoś ulubieńca mas, to pozostali też by stracili władzę w uszach. A przynajmniej szansę relaksu.
Ale co ja się będę nakręcać, .przecież to dopiero początek. Zapewne niedługo na „rowerówkę” ruszą także ociemniali, bo mam przekonanie, że ktoś wkrótce wymyśli krążki, które się będzie wkładało pod powieki, żeby w trakcie przejażdżki oglądać filmy. Wtedy hurtem wyleję swoje żale.
Albo lepiej – wtedy się oddam olśnieniu. Moja ty jesteś rzeczko. Tylko dla mnie otwieracie swoje gardziołka skrzydlaci przyjaciele. Trawy falujące na poboczu występujecie w teatrze jednego widza. Dziękuję wam za to.