Któż choć raz nie uległ pokusie tego smaku? Komu z urodzonych „za komuny” nie kojarzy się z prywatną rozkoszą czasów dzieciństwa? To była słodycz, którą kiedyś robiono w domach (i znam takie, gdzie zwyczaj się utrzymał). A nietrudny do wytworzenia produkt nazywano: andrutem, pischingerem, a nawet nugatem, jeśli przełożenie było ze specjalnie spreparowanych orzechów, albo zwyczajnie waflem.
Wyrób cukierniczy składał się z wafla właściwego, że tak powiem, kupowanego w sklepie, który był łatwy do przechowywania w domu, bo długo nie psuł. Niestety trudno go było uchronić przed dziećmi najczęściej przepadającymi za tym prawie pozbawionym smaku, a tylko głośno chrzęszczącym pod zębami, półproduktem. Dopiero między te plastry wkładało się samą pyszność – najczęściej masę krówkową zwaną też kajmakiem. Ale bywała tam także masa z masła, cukru i kakao. Ostatecznie funkcję substancji sklejającej mógł pełnić jakiś dżemem albo marmolada.
W każdym domu robiło się je trochę inaczej. Innych zapachów dodawało i inaczej kroiło. U jednych w romby, u innych w wąskie paski, jeszcze gdzie indziej w kwadraty lub trójkąty. I chyba w każdym z tych domów myślano, że powinny wyglądać właśnie tak właśnie, jak u nich wyglądają.
Ale przemysł szybko zaczął wyręczać nasze mamy, ciocie i babcie. Coraz więcej wafelków na rynku. Rośnie konkurencja między firmami. Przybywa reklam. W czasach nadmiaru wszystko stara się wdzięczyć zmienionym kształtem. Już nie wystarczy, by wafelki były przełożone masą orzechową i polane czekoladą, znaczenia nabiera, jak się tę czekoladę rozmieszcza na ciasteczku. Jeśli poprzednio miały ją tylko na wierzchu i na spodzie, to można wypuścić partię takich, które polewę mają tylko na bokach. I to je właśnie wyróżnia. Takich przecież jeszcze nie jedliśmy i koniecznie musimy ich spróbować. Nasze kubeczki smakowe aż się ślinią z rozkoszy na myśl o podrażnianiu ich z niespotykanej dotąd strony.
Dlaczego dziś poświęcam uwagę wyrobowi cukierniczemu, choć zazwyczaj szukam tematów związanych z kulturą duchową? Z tego powodu, że w tej górnolotnej sferze też istnieje problem wafelka – produktu złożonego z dobrze wypróbowanych warstw, który ma zaskoczyć nowością. Podekscytować naszą uwagę zmienionym układem. Taką propozycję otrzymałam z Teatru Maat- Projekt podczas spektaklu zatytułowanego „Haj, czyli Tam i z Powrotem”, który wypełnił mi wieczór 16 stycznia 2016 r.
Najpierw, w Sali Widowiskowej CK, leżeliśmy na wygodnych materacach, wpatrując się w sufit – ekran, z którego płynęły słowa o zmysłowym poznaniu rzeczywistości, a także różnych zakłóceniach, wkradających się w ten proces pod wpływem alkoholu, narkotyków i środków farmakologicznych.Po tym wstępie, kiedy już usiedliśmy na ustawionych w krąg krzesełkach, zaczął się solowy taniec Wojciecha Bazana. Ekspresję jego ruchów wzmacniało stroboskopowe światło umieszczonych pośrodku sceny lamp, a natężenie muzyki potężniało z chwili na chwilę. Nikt jednak nie był skazany na odbiór aż tak silnych wrażeń, bo organizatorzy zaopatrzyli nas w ciemne okulary i zatyczki do uszu, z których mogliśmy korzystać wedle własnej potrzeby.
Potem przeszliśmy do podziemi CK, gdzie w jednej z piwnic czekała nas „złota komnata”, czyli wnętrze szczelnie wyłożone folią aluminiową i solidnie ogrzane reflektorami. W miejscu podłogi – gruba warstwa pisku. Teraz zatańczyła kobieta w kostiumie ptaka. Ten z kolei popis był pełen erotycznych podtekstów.
Wreszcie ciemnymi korytarzami wyszliśmy przed budynek, gdzie stał mikrobus, którym pojechaliśmy nad Zalew Zemborzycki. Tam wśród ciemności dojrzeliśmy rząd krzeseł. Podeszliśmy. Niektórzy usiedli, inni stojąc popatrzyli na gwiazdy, które były tak wyraźne jak ogniki palonych obok papierosów. Wróciliśmy do auta, żeby powrócić pod Centrum Kultury
I przyznam, że ta psychodelia miała swój specyficzny smak.