Archiwum | Styczeń, 2016

WAFELKI GÓRALKI

25 Sty

Któż choć raz nie uległ pokusie tego smaku? Komu z urodzonych „za komuny” nie kojarzy się z prywatną rozkoszą czasów dzieciństwa? To była słodycz, którą kiedyś robiono w domach (i znam takie, gdzie zwyczaj się utrzymał). A nietrudny do wytworzenia produkt nazywano: andrutem, pischingerem, a nawet nugatem, jeśli przełożenie było ze specjalnie spreparowanych orzechów, albo zwyczajnie waflem.

Wyrób cukierniczy składał się z wafla właściwego, że tak powiem, kupowanego w sklepie, który był łatwy do przechowywania w domu, bo długo nie psuł. Niestety trudno go było uchronić przed dziećmi najczęściej przepadającymi za tym prawie pozbawionym smaku, a tylko głośno chrzęszczącym pod zębami, półproduktem. Dopiero między te plastry wkładało się samą pyszność – najczęściej masę krówkową zwaną też kajmakiem. Ale bywała tam także masa z masła, cukru i kakao. Ostatecznie funkcję substancji sklejającej mógł pełnić jakiś dżemem albo marmolada.

W każdym domu robiło się je trochę inaczej. Innych zapachów dodawało i inaczej kroiło. U jednych w romby, u innych w wąskie paski, jeszcze gdzie indziej w kwadraty lub trójkąty. I chyba w każdym z tych domów myślano, że powinny wyglądać właśnie tak właśnie, jak u nich wyglądają.

Ale przemysł szybko zaczął wyręczać nasze mamy, ciocie i babcie. Coraz więcej wafelków na rynku. Rośnie konkurencja między firmami. Przybywa reklam. W czasach nadmiaru wszystko stara się wdzięczyć zmienionym kształtem. Już nie wystarczy, by wafelki były przełożone masą orzechową i polane czekoladą, znaczenia nabiera, jak się tę czekoladę rozmieszcza na ciasteczku. Jeśli poprzednio miały ją tylko na wierzchu i na spodzie, to można wypuścić partię takich, które polewę mają tylko na bokach. I to je właśnie wyróżnia. Takich przecież jeszcze nie jedliśmy i koniecznie musimy ich spróbować. Nasze kubeczki smakowe aż się ślinią z rozkoszy na myśl o podrażnianiu ich z niespotykanej dotąd strony.

Dlaczego dziś poświęcam uwagę wyrobowi cukierniczemu, choć zazwyczaj szukam tematów związanych z kulturą duchową? Z tego powodu, że w tej górnolotnej sferze też istnieje problem wafelka – produktu złożonego z dobrze wypróbowanych warstw, który ma zaskoczyć nowością. Podekscytować naszą uwagę zmienionym układem. Taką propozycję otrzymałam z Teatru Maat- Projekt podczas spektaklu zatytułowanego „Haj, czyli Tam i z Powrotem”, który wypełnił mi wieczór 16 stycznia 2016 r.

Najpierw, w Sali Widowiskowej CK, leżeliśmy na wygodnych materacach, wpatrując się w sufit – ekran, z którego płynęły słowa o zmysłowym poznaniu rzeczywistości, a także różnych zakłóceniach, wkradających się w ten proces pod wpływem alkoholu, narkotyków i środków farmakologicznych.Po tym wstępie, kiedy już usiedliśmy na ustawionych w krąg krzesełkach, zaczął się solowy taniec Wojciecha Bazana. Ekspresję jego ruchów wzmacniało stroboskopowe światło umieszczonych pośrodku sceny lamp, a natężenie muzyki potężniało z chwili na chwilę. Nikt jednak nie był skazany na odbiór aż tak silnych wrażeń, bo organizatorzy zaopatrzyli nas w ciemne okulary i zatyczki do uszu, z których mogliśmy korzystać wedle własnej potrzeby.
Potem przeszliśmy do podziemi CK, gdzie w jednej z piwnic czekała nas „złota komnata”, czyli wnętrze szczelnie wyłożone folią aluminiową i solidnie ogrzane reflektorami. W miejscu podłogi – gruba warstwa pisku. Teraz zatańczyła kobieta w kostiumie ptaka. Ten z kolei popis był pełen erotycznych podtekstów.
Wreszcie ciemnymi korytarzami wyszliśmy przed budynek, gdzie stał mikrobus, którym pojechaliśmy nad Zalew Zemborzycki. Tam wśród ciemności dojrzeliśmy rząd krzeseł. Podeszliśmy. Niektórzy usiedli, inni stojąc popatrzyli na gwiazdy, które były tak wyraźne jak ogniki palonych obok papierosów. Wróciliśmy do auta, żeby powrócić pod Centrum Kultury

I przyznam, że ta psychodelia miała swój specyficzny smak.

KIM JEST TEN CZŁOWIEK?

17 Sty

A właściwie, kim może, kim powinien być ? To problem, który mnie dopada po spotkaniach autorskich, a że na wielu bywam, to i co jakiś czas do niego wracam. I wcale mi nie idzie o centralną postać takiej imprezy, tylko o człowieka wyznaczonego do jej moderowania, bo chociaż osoba ta wydaje się znajdować w cieniu nominalnego bohatera, to ma możliwość pociągania za wiele sznurków.

Wyobraźmy sobie na przykład sytuację, kiedy przed publicznością staje twórca znany jako autor książek dla dzieci, poeta i tłumacz. Już i bez tej mnogości zatrudnień pisarza prowadzący z nim rozmowę znajduje się w podwójnej relacji. Ma obowiązki wobec gościa i wobec publiczności. Ten pierwszy zapewne liczy, że zostanie ciekawie przedstawiony. Ciekawie – to znaczy, że w prezentacji pojawią się najpochlebniejsze opinie krytyków, których samemu twórcy nie wypadałoby przytaczać, żeby nie zostać posądzonym o nieskromność. Widzowie zaś na wstępie oczekują skondensowanej wiedzy o dorobku „gwiazdy wieczoru”. Potem już obydwie strony chcą tego samego – zobaczyć w artyście ciekawego człowieka. I w tej kwestii ten, kto podczas spotkania dialoguje z pisarzem, ma wiele do zrobienia.

Pod warunkiem jednak, że stanie się sejsmografem czułym na wymogi ludzi po obydwu stronach stolika. Szczególnie gdy w tłumku przybyłych są rodzice z dziećmi, dla których występujący jest autorem dydaktycznych wierszy, miłośnicy czytanej po polsku Achmatowej, Brodskiego czy Venclovy oraz sympatycy liryki samego bajkopisarza i tłumacza.

Tu muszę rzucić kolejny snop światła na moderatora – on przecież także ma swoje ambicje, które potrafią wziąć górę nad innymi powinnościami. I co wtedy? Tak długo drąży niuanse translacji, że zanim sam siebie przekona, że uzyskał niespotykaną wnikliwość, familie chyłkiem opuszczą spotkanie, pozostali zaczną się głośno domagać słowa wiązanego, a z czoła bohatera spłynie kolejna struga siódmych potów.

DOWÓD NA ISTNIENIE

10 Sty

Gdzieś tak pod koniec października szwagier szydził z tego, że nikt nie czyta moich tekstów. A jak ktoś pisze bez zainteresowania odbiorcy, to wiadomo, kim jest. Nawet mu się zamierzałam odszczeknąć, ale jako rekonwalescentka powinnam się oszczędzać, więc sprawę przełożyłam na później.

Tuż przed Bożym Narodzeniem w Galerii Labirynt obejrzałam premierę bardzo interesującego spektaklu, który powstał na podstawie książek Tomasza Kozaka: „Pornografii późnej polskości” i „Akteonu”. Autor przefiltrował w nich „Pornografię” Gombrowicza przez poglądy Hegla, a to spojrzenie na język teatru przełożyła młoda, ale uznana już reżyserka Weronikę Szczawińska. Powstała rzecz zdumiewająco aktualna, jakby skrojona na miarę nastającej sytuacji. Chciałam natychmiast siąść do pisania pochwały, ale jako rekonwalescentka wszystko robię znacznie wolniej i przygotowania do Świąt zabrały mi czas i siły.

Sylwester i Nowy Rok przeleciały jak raca po niebie i zostały mi tylko, zgodnie z powszechną tradycją pierwszych dni, starania, by być akuratniejszym niż w roku poprzednim. Właśnie sobie przypomniałam, że ktoś mi przysłał sztukę do oceny, więc siadłam do czytania, żeby w 2016 nie wkraczać ze zbytnimi zaległościami. Z utworem się zapoznałam i odpisałam Autorowi. Wtedy poczułam imperatyw wyjścia z domu. Poniosło mnie na Plac Litewski, gdzie było jakoś szczególnie tłoczno i hałaśliwie, co zatrzymało mnie przez godzinę.

A teraz już czas zamknąć ten o litość wołający zestaw wynurzeń jakąś pointą. Dwa miesiące temu kpiłeś, Szwagrze, z mojej pracy bez żadnego odzewu. Co? Ja nie mam czytelników?! No to się wkrótce okaże.