Archiwum | STRONA GŁÓWNA RSS feed for this section

A co, jeśli…? (II)

12 Paźdź

Na przykład, Widzu, próbują cię, przekonać, że performans to absolutna nowość, to odsyłam cię do  spektakli teatrów studenckich z lat siedemdziesiątych, kiedy artyści sceny studenckiej angażowali publiczność z najwyższym upodobaniem. Warto też zajrzeć do programu galerii plastycznych jakieś dziesięć lat później. To już kolejny raz ta forma działania zafascynowała teatry.

Ponadto, Drogi Oglądający, nie dawaj wiary w to, że każda propozycja odbiegająca od Twoich doświadczeń odbiorczych, mieści się w grupie teatru performatywnego. Wielu z nich można by przykleić starą dobrą etykietę „happeningu”, jaką określano przedstawienia warszawskiej Akademii Ruchu – grupy założonej w 1973 roku. Ten operujący prostą narracją wizualną zespół odnosił się w swoich wypowiedziach do najbardziej aktualnych problemów społecznych. Szczególnym przedłużeniem działania grupy jest Janusz Bałdyga, absolwent ASP, który wciąż propaguje te idee w przestrzeni wystawienniczej

Jednak formalne rozróżnienia są niczym wobec siły oddziaływania konkretnej propozycji, którą czujemy lub nie – bez względu na nurt, jaki reprezentuje.

Samo…

8 Lip

Miałam, miałam i to kilka.

Przy ostatnim nie podziękowałam organizatorce. Przechwytywałam moderację, jakbym nie wierzyła w możliwości prowadzącej, a siebie miała za nie wiem co.

Moje spotkania autorskie wcale nie wypadają lepiej niż te, z których się tu raz i drugi naśmiewałam. Może przy następnej okazji skupię się na powstrzymaniu fatalnego nawyku samoobsługi.

Tymczasem zostaję ze świadomością niedostatku manier, ale i nadzieją, że mimo wszystko można mnie lubić.

Tak, trzy razy: samo-chwalba, samo-krytyka i samo-akceptacja.

O RADOŚCI ISKRO BOGÓW

29 Czer

Pęknięcie zjednoczonej Europy sprawiło mi ogromną przykrość. Przede wszystkim dlatego, że kolejny raz idea braterstwa nie przetrzymała próby czasu. Toteż szukam pocieszenia w istnieniu odwrotnej tendencji i właśnie taką znalazłam, w dodatku na własnym podwórku, czyli w Lublinie i wśród poetów.

Anglia chce rozwodu, a my tutaj jednoczymy siły. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich podejmuje inicjatywę Wojewódzkiej Biblioteki im. H. Łopacińskiego, by nie poprzestawać na jednym roku obchodów ku czci Sebastiana Fabiana Klonowica, ale przedłużyć je o następny. Nikt nie wyrywa sobie pomysłu, tylko go wzbogaca własną działalnością. Nie ma przy tym niezdrowych ambicji bycia tym jedynym.

W imprezie biorą udział głównie członkowie SPP, ale włączeni są do niej także niezrzeszeni ludzie pióra, a może i jakiś członek Związku Literatów się pojawił. Przy tym nie będę się upierać, bo osoba o identycznym imieniu i nazwisku figuruje na liście obydwu lubelskich oddziałów, osobiście zaś nigdy człowieka nie poznałam. Bardzo mi jednak pasuje, żeby on był z tej właśnie formacji, bo wtedy się lepiej eksponuje wygasanie antagonizmu.

W Muzeum im. J. Czechowicza, które gościnnie udziela temu zdarzeniu miejsca, wszyscy zgodnie czytają swoje wiersze, naturalnie w hołdzie dla niegdysiejszego burmistrza Lublina i rymopisa w jednej osobie. Do tego dyrektor Lubelskiej Filharmonii wręcza dyplomy i upominki.

Serce rośnie, kiedy się widzi, że tutaj – pozwalając sobie na parafrazę – „wszyscy ludzie są wciąż braćmi”. A w tak radosnej atmosferze nawet mi nie wypada się przyznawać, że nie zostałam zaproszona do udziału w tej imprezie. I nie będę się szykowała do opuszczenia SPP jak Anglia do Brexitu.

LEKCJA W FOYER

26 List

Będę używała liczby mnogiej, żeby się nie  stawiać w rzędzie lepszych, bo chyba wszyscy mamy jakieś braki w kindersztubie. W indywidualnych relacjach jakoś się to rozmywa, ale w zbiorowych obraz zaniedbań staje się bardziej wyrazisty. Na przykład popremierowy bankiet w teatrze…

Wybrzmiewają oklaski, aktorzy schodzą ze sceny, a publiczność do foyer, gdzie już czekają nakryte stoły. Wykonawcy w swoich garderobach zmywają makijaż, zmieniają kostiumy i chwilę odpoczywają po stresującym zadaniu, więc to musi trwać. Tymczasem  widzowie, jak się zdarzało, zapominając o prawdziwych bohaterach wieczoru, czynili nimi  wystawione półmiski. Jedni bez skrępowania uwijali się przy kolejnych przystawkach, inni w tym czasie stali speszeni faktem, że aktorzy zastaną splądrowane już stoły.

Na szczęście ktoś zarządził, aby do czasu pojawienia się obsady poczęstunek  był nakryty obrusami, a dostępne tylko napoje. To proste posunięcie jednych wytrąciło z gastronomicznej aktywności, drugim oszczędziło wstydu. Uświadomiło ludziom, że to jest  wspólne święto i zaczynanie fety przed skompletowaniem składu to  zwykły nietakt.

I jak zawsze recenzuję przedstawienia, tak tym razem chcę pochwalić posunięcie propagujące sztukę bon tonu. Może z czasem już nie trzeba ich będzie zasłaniać.

JEDEN MAŁY OTWOREK

20 List

Przyglądam się najnowszemu tomikowi Andrzeja Niewiadomskiego, który ukazał się nakładem wrocławskiej Fundacja im. Tymoteusza Karpowicza. Przeczytałam wiersze, ale to nie o nich chciałabym pisać, prócz uwagi, że przemówiły do mnie niemal z tą samą siłą, co „Kapsle i etykietki”, o których już tu wcześniej napomykałam. Chciałabym się natomiast zatrzymać na szacie zewnętrznej tej skromnie wyglądającej książki. Autorką opracowania graficznego jest Karolina Maria Wiśniewska, która świetnie wydobyła znaczenie tytułu i dogłębnie wniknęła w postawę artystyczną poety. Na końcu zaś pomyślała, jak wyglądem książki dać sygnał czytelnikowi, że zaprasza odbiorcę do przyjęcia punktu widzenia, który wcześniej obrał autor.
Okładka z pozoru nic nadzwyczajnego. Typograficzna kompozycja – białe litery na ciemnym tle. Na górze chudzieńkimi literami imię i nazwisko poety. Niżej cztery linijki – rozbity na dwa wersy tytuł i dwa z podtytułem . A pod nimi równo na osi symetrii malutkie kółeczko chabrowej barwy, wokół którego szarość błyszczącej okładki wyraźnie się rozjaśnia. Dopiero przy próbie otwarcia tomiku, widzimy, że to, co wzięliśmy za kropkę jest niewielkim otworkiem. I teraz możemy przez ten otwór spojrzeć na wszystko, co nas otacza.
Przyglądam się okładce i temu „nic” uświadamiającemu nam przyjętą przez autora perspektywę, która wynika z zewnętrznych ograniczeń tego patrzenia. Takiego obserwowania, jak w panopticonie, kiedy obserwowany nawet nie wie, ze jest poddany nadzorowi, bo nie widzi obserwującego.
Obyśmy wszyscy spotykali na swojej drodze „oprawców” graficznych naszych książek, którzy potrafią tak wnikliwie interpretować ich zawartość.

MISTRZ PODWÓJNEGO AUTOPORTRETU

14 Paźdź

Właśnie ukazał się, jak zwykle nakładem Biura Literackiego, tomik Bohdana Zadury. Pobieżna lektura ”Kropki nad i” sprawia, że wydaje nam się, iż dokładnie wiemy, do czego ów tytuł ”pije”. Wiersz „Test na starość” zapowiada temat, a poemat „Doktorzy” wtajemnicza w doświadczenia przebytego zawału. Pełno w tym zbiorze takich motywów:

Minister zdrowia pisze do mnie
„Bądź mężczyzną”
[…]
ale i tak pod siedemdziesiątkę
odczuwam to jako drwinę
(Korespondencja)

aniśmy się obejrzeli
a nie ma już niczego co byłoby trudne
wszystko jest ciężkie
(Nie ma lekko)

albo:
[…]
z kalendarza
i presji społecznej wynika
ze powinienem
robić teraz bilans
klęsk
na osłodę
wspominać miłe chwile
(Rozstrojony)

Zatem może nam się też wydawać, że poeta jest zdecydowany, pokazać siebie w jakiejś schyłkowej postaci. Tymczasem przy głębszym obcowaniu z tomikiem znajdziemy świadectwa, że ma całkiem inny zamiar. Eksponując w swoim autoportrecie brak sprawności i wycofywanie z życia, w gruncie rzeczy tylko nas kokietuje, o czym daje znać we właściwej sobie formie. Tylko przymierza stereotyp „pewnego wieku”, byśmy zauważyli, że jednak znacznie spoza jego ram wystaje. Wystarczy przytoczyć fragment wspomnianego poematu:

Elżbieta mi przynosi hiszpańskie truskawki
następnym razem mówię że choć to absurdalne
mam niemal pewność że krew w moim moczu
to właśnie po nich Ktoś inny przynosi
raz lody raz skleroza jak to się nazywa
nie catelanaccio catenaccio to system obronny
we włoskiom caccio więc jest inne słowo
na ten zmrożony owocowy sok
i nie soberano soberano to hiszpańska brandy
aha sorbet. Jej imię nie jest do tego wiersza
doktor Hipokrytes jej zdaniem radzi je przemilczeć
primum non nocere taka jest zasada
jak noli me tangere i defibrylator
nie jest mi potrzebny żadnej kardiowersji
choć tyle tu pułapek ablucja ablacja

I cóż w nim znajdujemy? Po pierwsze – wyolbrzymiony obraz sklerozy, któremu mówiący po chwili zaprzecza dowodami bogactwa leksykalnego i erudycji. Po drugie – zabieg mnożenia obco brzmiących słów, by w ich plątaninie zmieściło się pewne „naddanie”. To ono odsyła uważnego czytelnika do rzeczywistości pozornie pomijane w wierszu i pozwala budować historie, które zaostrzają jego wyobraźnię .

Ileż wnosi takie „primum non nocere” – jedna z naczelnych zasad etycznych w medycynie, której autorstwo przypisywane jest Hipokratesowi. W szpitalu aż prosi się o jej zacytowanie, ale zaraz, zaraz… tutaj jest doktor Hipokrytes, czyli specjalista od nieszczerości i udawania. Czego więc dotyczy owo zalecenie?I kogo bardziej dotyczy- chorego czy odwiedzającej, bo ten „ktoś inny” jest płci żeńskiej. „Jej imię nie jest do tego wiersza/ Doktor Hipokrytes jej zdaniem radzi je przemilczeć”. Czyjego imienia nie należy wymieniać? Dlaczego? – dopytuje się nasza ciekawość. Kto to? Dociekamy, wiedząc już, że ta dyskrecja to ostatecznie wspólna decyzja, choć nie wiadomo, komu jawność może bardziej szkodzić. I tak treść zasady medycznej „po pierwsze nie szkodzić” przenosi się na zupełnie inną płaszczyznę. W związku z tym dwuznaczności nabierają także słowa „noli me tangere” – nie zatrzymuj mnie -którymi zmartwychwstały Chrystus zwrócił się do Marii Magdaleny chwytającej za skraj jego szaty. A prośbę swoją uzasadnił: „Jeszcze nie byłem w domu Ojca mego”. Ewangeliczna opowieść, ledwie zasygnalizowana w poemacie, dzięki zagarniającemu ją słówku „jak”, zyskała miano zasady na podobieństwo Hipokratesowej. I jak poprzednio, pozostała aluzją daleką od pierwotnej wykładni.

Toteż bohater „Kropki nad i”, który dzięki wielu sygnałom autora ma być utożsamiany z samym Zadurą, coraz bardziej intryguje. Widzimy umęczonego chorobą pacjenta, ale równocześnie mężczyznę, który ciągle jest podmiotem zabiegów i doświadcza licznych pokus.

Żebym była dobrze zrozumiana, nie próbuję odsłaniać jakiejś tajemnicy z życia artysty, tropię tylko strategię literacką, dzięki której osiąga wielowymiarowość portretowanej postaci. Temu, co prawdopodobne, w życiu jest całkiem niewinne, autor techniką narracji przydaje frapującej dla odbiorców tajemniczości i pikanterii. Takie konstruowanie poetyckiej wypowiedzi to popisowy numer twórcy z Puław, Warszawy i Lublina, co z dumą podkreślam.

ŚPIEW PRZY ZAMIATANIU

9 Wrz

A jednak w narodzie nie ginie zdolność moralnego osądu i to czynionego w dowcipnej formie. Nie chodzi o demonstracyjne wyjścia ze spektaklu albo pikietowanie teatru nim  jeszcze gorszące przedstawienie weszło na scenę albo też podpalenia obiektów sztuki, ale wyrażanie opinii przy użyciu ironii wydobytej z cytatu.

Najpierw kibice zaśpiewali swojej drużynie, która wpuściła bramkę, a może w ogóle przegrała: „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”. W tej piosence było wszystko, co fan może dać swojemu zespołowi – bezwarunkowa miłość, która mieści w sobie zrozumienie dla niepowodzeń, i chęć dodania sił na przyszłość.

Kiedy niedługo potem któryś z przedstawicieli rządu usiłował zbagatelizować jedną z własnych wpadek, a może nawet nie zamierzał się do niej w ogóle przyznać, oponenci włożyli mu w usta stadionową śpiewkę. Jakże inaczej wtedy zabrzmiały jej słowa. Wydobyły z człowieka wszystkie cechy potrzebne, by mógł „zamiatanie pod dywan” uczynić swoją życiową strategią. Dla całego zestawu postaw  znaleziono zaś  nazwę: arogancja władzy. Żadnych wyjaśnień, tłumaczeń, obietnic poprawy. Po prostu „nic się nie stało”. Odpowiadać za własne czyny jest obowiązkiem maluczkich i przywilejem wielkich. A – jak wiadomo – przywileje to coś do wykorzystywania według własnej chęci.

Ale co ja tak drążę temat społeczny, jakby mnie już kultura znudziła. I po co tykać politycznych kwestii, kiedy mnie czyta zaledwie kilku ludzi pióra, w tym jeden prozaik i ze dwóch poetów. A przy nich nie wypada powtarzać sloganów, a już się ten o mężczyźnie, którego klasę poznajemy po sposobie kończenia, jakoś przypomina. Więc wracając do słowa skojarzonego z melodią. Piszący i beze mnie wiedzą, że gdyby „temu zamiatającemu” przypisano tekst: „Już taki jestem zimny drań i dobrze mi z tym…”, to by mu to tylko dodało wdzięku.

 

 

STWARZANIE

27 Sty

 

Grzegorz Filip wydał  powieść w warszawskim wydawnictwie JanKa, a teraz na przełomie 2013/2014 roku  w Lublinie odbywa się  jej promocja. Ma ona wręcz totalny  charakter, co stwierdzam z uznaniem dla książki, naszych mediów i instytucji kultury . Była więc rozmowa w telewizyjnym „Afiszu” i takimż „Co słychać?. Radio Lublin nadało „Studnię” w odcinkach.  Spotkania autorskie zorganizował Dom Kultury Ruta i Filia Miejskiej Biblioteki Publicznej przy Peowiaków 12 . Są już pierwsze recenzje. Mocne wejście!

Mnie w propozycji Filipa szczególnie urzekła postawa pisarska – i wiem, że nie jestem w tym odosobniona –  którą cechuje skrupulatność w budowaniu  materialnej warstwy świata przedstawionego . Wydaje się, że nakazuje mu ją specyficznie pojęta odpowiedzialność  wobec kreowanej rzeczywistości,  aby ta nie zaistniała w zbyt schematycznej postaci. Niedopieszczona okiem pobieżnego tylko obserwatora, niedoinwestowana słowem. Niegotowa do autonomicznego bytu. Bezbarwana  i bezkształtna. Dlatego autor chce ją wyposażyć we wszystkie atrybuty. Wybiera strategię literacką, jaką dyktuje mu ludzka wrażliwość na bodźce wysyłane do niego przez realny świat.  Rejestruje drobiazgi, by spostrzeżenia te, jakby mimowolnie,  wkomponowywać w tekst.

To jest postawa, wymagająca wysiłku – skupionej obserwacji, przechowywania obrazów w pamięci i ukrywania tego trudu na stronach powieści. Można przecież napisać, że „modnie ubrana” i każdy czytelnik podłoży sobie wyobrażenie stroju. Tymczasem Filip opisuje fasony, kroje i rodzaj materii. Dookolna rzeczywistość zdaje się nie potrzebować takich zabiegów, bo jest tak pospolita – ani szczególnie ładna, ani szczególnie brzydka – lecz czas może oddać honor przyjętej przez niego perspektywie, w której kryje się dalekosiężny zamysł, by to, co dla nas przezroczyste wskutek swej typowości, oddało kiedyś„prawdę czasu”.

Żeby jednak nie spłaszczyć obrazu literackich możliwości autora „Studni”, muszę dodać, że  powieść ma też  partie odmienne gatunkowo, w których pisarz eksponuje  dociekanie problemu i interpretację zjawisk Wówczas podmiotowo potraktowane przemyślenia czyni  pierwszoplanowym tematem i to  eseistyczne sąsiedztwo bardzo dobrze służy całości.

A na koniec o czymś innym. Podczas jednego z wieczorów autorskich Grzesiek (piszę tak poufale, bo znamy się od lat, jeszcze sprzed „Kresów”, których był pierwszym redaktorem naczelnym i do których mnie „wciągnął”) miał odpowiedzieć na pytanie, jak to było z jego twórczością, kiedy zaczął pisać, kiedy pomyślał o wydaniu czegoś, czyli jak się w nim rodził pisarz.? Wtedy on uraczył nas zaskakującą jak na dzisiejsze czasy (od kiedy mamy dzisiejsze czasy, proszę indywidualnie ustalić) opowieścią  i ze wszech miar  – co chcę podkreślić -. pouczającą..

Grzegorz przyznał, że przez całe lata nie przychodziło mu do głowy zostać literatem.  Kiedyś tylko pomyślał, że jakaś historia nadaje się na opowiadanie i zapisał ją w tej formie. Potem sytuacja się powtórzyła, a po stworzeniu trzech,  poczuł się w blokach startowych do powieści. Był już dobrze dojrzałym mężczyzną. Dzisiaj oprócz tej wydanej książki ma gotowe dwie inne. Jaki morał ma z tego wypływa? Chyba ten, że nie istnieją ograniczenia, o których bywamy przekonani, a choćby  to,  iż jedynym warunkiem bycia pisarzem w średnim wieku, jest bycie poprzednio młodym pisarzem. I że normy ustalone przez Masłowską, Drotkiewicz, Chutnik czy  Odiję  nie są jedynymi z obowiązujących. Może to kogoś pocieszy, doda otuchy i nadziei..

ŚRODOWISKO

20 Sty

 

Ostatniemu numerowi „Akcentu”( 4/2013) towarzyszy druga część antologii  „Lublin – miasto poetów”. Pierwsza ukazała się w kwietniu. Całość jest dziełem Bogusława Wróblewskiego, który dokonał wyboru, wstępem opatrzył, noty o autorach sporządził i dołączył komentarz do wierszy w obydwu zeszytach, bo ze względu na objętość tak chyba trzeba je nazwać.

Znaleźli się tu niemal wszyscy „czynni poetycko” oraz kilkoro z nieżyjących, którzy odeszli nie dawniej jednak niż pięć lat temu. Co zatem wiąże twórcę z miastem? –Raz miejsce  zamieszkania, innym znów zasługi dla powodzenia inicjatyw kulturalnych, choćby czynione z doskoku. Jest więc Bohdan Zadura z Puław i Warszawy równocześnie, Wacława Oszajca – teraz chyba ze stolicy, Marek Danielkiewicz  z Lubartowa, żeby poprzestać na tych kilku przykładach. W wyborze, czy raczej zbiorze, znajdziemy zarówno tych, co goszczą na łamach najważniejszych pism literackich, są nagradzani, tłumaczeni, jak i tych, którzy nie mieli jeszcze druku w „Akcencie” – lubelskim probierzu artystycznej dojrzałości.

Demokratyczny udział, jaki nam (też się w niej znalazłam)  zaproponował redaktor w trzynastym i piętnastym tomie biblioteki swojego kwartalnika, zdaje się sympatycznym gestem wobec poetów. Nie antagonizuje wartościowaniem, a wykazuje wiele szacunku dla samego gestu twórczego. Każdemu wyznaczył tyle samo miejsca, wiedząc zapewne, że wielkim nie zależy na podkreślaniu swoich przewag, a niepewni swojej pozycji poczują się trochę raźniej.

Zwieńczeniem inicjatywy wydawniczej była uroczystość w Teatrze Starym. Publiczność dopisała – nie mam złudzeń, że po dużej części za sprawą występów wokalnych Basi Stępniak -Wilk, Jana Kondraka i Marka Andrzejewskiego (wszyscy troje są obecni w antologii). Po zejściu ze sceny wśród publiczności zauważyłam Kalinę Kowalską, poznaną wcześniej poetkę ze Świdnika. Uświadomiłam sobie wówczas, że była tylko widzem, a nie współbohaterem wieczoru. A przecież to autorka trzech tomików wydanych w ciągu ostatnich lat: „Za mną przede mną”, „Światło” i „Łupki”, które spotkały się z uznaniem recenzentów. Jej wiersze są publikowane w różnych portalach internetowych. Prowadzi blog o charakterze literackim. Pisuje świetne felietony na stronę PISARZE PL. Odbyła liczne spotkania autorskie. Ma więc dorobek większy niż niejeden z prezentowanych w antologii poetów, a jednak jej nie ma wśród autorów.

Nie, nie występuję tu jako rzeczniczka pokrzywdzonych, ani jako krytyk czyjejś redakcyjnej roboty. Jestem od tego jak najdalsza, zastanawiam się tylko nad przyczyną tego pominięcia i dochodzę do wniosku, że istnieje coś takiego jak środowisko „papierowych” – ludzi skupionych wokół tradycyjnie wydawanych pism, którzy terminowali  lub też aplikują dopiero do oficjalnego uznania ich za twórcą tą właśnie drogą. Świat elektronicznych mediów nie wyparł jeszcze  żywego kontaktu. A Beata Golacik, bo tak się poetka nazywa – co sama chętnie ujawnia – jeszcze nie przetarła tutejszych szlaków, choć gdzie indziej zawędrowała już wysoko.